Przegroda

r.

Yaakov Brawer
Niektórzy chasydzi znajdują przyjemność w odmawianiu modlitw w samolocie. Zaraz po starcie taki chasyd staje w przejściu (im bardziej z przodu, tym lepiej), intonuje na całe gardło brachę i zamaszystym ruchem owija się w talit, aż pasażerowie znajdujący się w pobliżu wzdragają się, gdy lecące cicit mijają ich oczy o kilka milimetrów. Wtedy zaczyna się modlić z gorliwością rzadko spotykaną w szulu, blokując przejście i przyciągając uwagę wszystkich w samolocie – i o to oczywiście chodzi. W końcu jest chasydem, któremu powierzono misję odkrywania obecności B-ga w każdym kącie stworzenia, jaki akurat zajmuje w danej chwili. Chociaż liniom lotniczym wydaje się, że zorganizowały lot w celach zarobkowych, zaś pasażerowie sądzą, że siedzą w samolocie, aby gdzieś się dostać, chasyd wie lepiej. Chasyd rozumie, że celem lotu jest odizolowanie od świata 150 dusz, 15000 kilometrów nad poziomem morza, aby mogły patrzeć, jak się modli i uczyć się, że istnieje B-g na świecie. Po skończeniu modlitwy każdy porządny chasyd przechadza się po kabinie, oplatając żydowskich mężczyzn w tefilin, przypominając żydowskim kobietom o zapaleniu świec szabatowych i namawiając nie-Żydów to przestrzegania siedmiu przykazań Noego.


Chociaż mój podziw dla tych niezłomnych nie ma granic, z pewnością nie jestem jednym z nich. Po prostu nie mam odpowiednich genów. Nie znoszę publicznych manifestacji i nie potrafię robić z siebie przedstawienia, za dowolnie wielką sprawę. Nie trzeba dodawać, że jestem bezużyteczny w kampaniach popularyzowania micwot, poza przypadkami, kiedy po prostu potrzeba kogoś pełnoletniego do prowadzenia samochodu.
W związku z tym parę lat temu w drodze do Los Angeles mój żołądek zawiązał się na supeł, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że będę musiał modlić się w samolocie w czasie podróży powrotnej. Lot to domu rozpoczynał się zbyt wcześnie, żeby przed nim odmówić modlitwę poranną, a z powodu zmiany czasu kończył się po południu. Fakt, że lot miał miejsce dziesiątego Tewet, w dzień postu, kiedy modlitwa poranna jest wyjątkowo długa, nie pomagał. Zastanawiając się nad sytuacją, przypomniałem sobie, że kiedy nasze dzieci były małe, zawsze w podróży moja żona prosiła o siedzenia za przepierzeniem. Pamiętałem, że przepierzenia te były przegrodami, oddzielającymi jakieś ostatnie pięć rzędów siedzeń od reszty samolotu. Rozejrzałem się po samolocie, i sprawdziłem, że rzeczywiście są tam panele, częściowo oddzielające koniec kabiny, tak jak pamiętałem. Gdybym mógł zapewnić sobie miejsce na lot powrotny zaraz za przegrodą, mógłbym stać twarzą do przepierzenia i modlić się we względnym poczuciu prywatności. Takie wyjście nie było idealne, ale dawało się przeżyć, więc zacząłem się uspokajać.
Natychmiast po przylocie do Los Angeles pospieszyłem do kasy i postarałem się o bilet na siedzenie za przepierzeniem na lot do domu. Tak uspokojony, że będę miał odpowiednie miejsce do modlitwy, ruszyłem beztrosko na miasto.
Kiedy dotarłem do bramki na lotnisku mojego lotu powrotnego, spojrzałem na mój cenny bilet do półprzezroczystości i zauważyłem z pewnym niepokojem, że numer siedzenia wydawał się dosyć niski jak na miejsce na końcu samolotu. Mój niepokój przerodził się w panikę, kiedy zobaczyłem samolot. Był dużo większy niż ten, którym przyleciałem i miał górny pokład. Podszedłem do pracownika bramki, który sprawdził moją kartę pokładową i zapewnił, że rzeczywiście mam miejsce za przepierzeniem. Jednak kiedy wsiadłem do samolotu i pokazałem bilet stewardessie, wskazała mi miejsce przy samych drzwiach, na wprost przepastnego wejścia samolotu. Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem i wyjaśniłem, że mam miejsce za przepierzeniem. Dokładnie – odpowiedziała – i wskazała na to samo siedzenie. Zaczęło mi świtać, że personel linii lotniczych i ja nie mówimy tym samym językiem. Kolejna wymiana zdań ze stewardessą rozwiała moje wątpliwości. „Przegroda” – w takim sensie, w jakim stosowano ten termin w tym konkretnym samolocie – była po prostu drzwiami samolotu, za którymi ciągnęły się niekończące się rzędy siedzeń zwróconych naprzód.
Moją modlitwę tego ranka miała zaszczycić około trzystuosobowa publiczność. Pavarotti nie mógłby życzyć sobie więcej.
Samolot wystartował i wkrótce kapitan wyłączył znak zapięcia pasów, co oznaczało, że osiągnęliśmy wysokość rejsową. Nadeszła chwila prawdy, a ja nie miałem innego wyboru, niż modlić się najlepiej jak potrafię. Kiedy wstałem i założyłem talit oraz tefilin, wkrótce odkryłem, że część przy drzwiach daje pełno miejsca do stania i stwierdziłem, że jeśli przysunę się bardzo do drzwi, będę widoczny tylko dla kilku przednich rzędów. Mogło w końcu nie być tak źle. Jednak niedługo miało się okazać, że będzie źle.
Gdy tylko skończyłem Baruch Szeamar, poczułem pukanie w ramię. Odwróciłem się i starłem się z dwiema bardzo zniecierpliwionymi stewardessami, stojącymi przy olbrzymim barku przenośnym. „Proszę Pana, nie może Pan tu tego robić. To jest miejsce na barek”. „Młoda damo, tak się składa, że jestem sługą B-żym i chasydem wielkiego i świętego Rebe Lubawicz – i zamierzam uświęcić to miejsce recytując tu moje modlitwy poranne. Więc proszę zabrać siebie i swój barek gdzie indziej”. Tego właśnie nie powiedziałem. Właściwie nie powiedziałem niczego, bo właśnie byłem między Baruch Szeamar i Jisztabach, kiedy nie wolno mówić. I tak nie mógłbym się odezwać, bo żołądek podskoczył mi do przepony, a ja zacząłem sapać i oddychać coraz szybciej. Uniosłem brwi, które ozdobione były perlistymi kroplami potu i wzruszyłem ramionami w nadziei, że stewardessy zinterpretują ten gest jako prośbę o współczucie, pomoc i zrozumienie. Niestety, okazały się niewzruszone. Były wyraźnie zirytowane, że ta zjawa z epoki biblijnej nie tylko przejęła miejsce na barek, ale nawet nie chciała z nimi rozmawiać. „Proszę Pana, może Pan robić cokolwiek Pan robi na końcu kabiny przy tylnej kuchni”.
A więc było miejsce na końcu samolotu, gdzie mogłem robić cokolwiek robiłem. Poczucie ulgi przemknęło przez moją umęczoną głowę, a żołądek puścił przeponę, pozwalając mi na wzięcie kilku normalnych wdechów. Szybko kiwnąłem głową do stewardess, korzystając z okazji, aby strącić kroplę potu z czubka nosa i zacząłem rozwiązywać pasek moich tefilin, przygotowując się do ucieczki ku kryjówce na końcu samolotu.
Nagle zamarłem w potwornym przeświadczeniu, że Opatrzność nie zamierzała wypuścić mnie z rąk tak łatwo. To był po prostu jeden z tych tandetnych przerywników w filmach katastroficznych, moment fałszywej nadziei, w której biedni frajerzy, których miała zdziesiątkować nieuchronna i nieunikniona katastrofa, dają się zwieść i wierzą, że nadchodzi wybawienie.
Zdejmę talit i tefilin, pójdę na koniec kabiny i co dalej? Czy powinienem odmówić brachę na ponowne założenie tefilin czy nie? Czy przejście korytarzem samolotu oznaczało hesech hadaat (utratę koncentracji na tefilin)? Jeśli tak, w takim razie konieczne było błogosławieństwo. Jeśli nie, a odmówiłem już błogosławieństwo na tefilin, byłaby to „bracha nadaremno” – złamanie ostrego zakazu halachicznego. Chociaż miałem przeczucie, że bracha nie była konieczna, nie byłem pewny. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej przysłuchiwałem się skomplikowanej debacie na dokładnie ten temat w jesziwie – i sytuacja była zdecydowanie niejasna. Co miałem zrobić? Moje nerwowe rozważania zostały przerwane przez stewardessy, teraz już otwarcie wrogie, które nalegały, abym natychmiast się ruszył.
Nie miałem wyjścia. Podniosłem torbę na talit, wziąłem modlitewnik i przeszedłem przez cały samolot, zdobny w talit i tefilin. Moja podróż korytarzem wzburzyła całą kabinę. „Co to, do...?” „Mamo, co to jest?” „Hej, Lucy, patrz – Mojżesz wrócił” „Stary, ale dziwne” „Co to za pudełko na jego głowie?” Kątem oka zarejestrowałem widoki zdziwienia, szoku i rozbawienia. Jeśli chodzi o mnie, wolałbym śmierć na palu męczarni. Jakoś udało mi się dotrzeć do prawie odosobnionego nieba na końcu kabiny i próbowałem się pozbierać. Zacząłem się modlić, ale jedyną modlitewną myślą, jaką miałem, była nadzieja, że wiatr otworzy tylne drzwi awaryjne, a ja zostanę litościwie wyssany z samolotu.
Tak nie mogło być. Musiałem się pozbierać i pomodlić się jak trzeba. W końcu mózg dzięki wrodzonej wyższości rządzi sercem, prawda? Pomyślałem o Reb Mendlu Futerfasie (błogosławionej pamięci), któremu udawało się przestrzegać micwot i gorliwie modlić w syberyjskim obozie pracy w otoczeniu wyrzutków ludzkości. Przypomniałem sobie przypowieść w Tanji o „poganinie”, którego wysiłki, aby przeszkodzić Żydowi w modlitwie, były w rzeczywistości darem Niebios, mającym wydobyć ukryte siły duchowe z cierpiącego człowieka. Pomyślałem, że to wydarzenie było wyjątkową okazją do przekroczenia moich osobistych ograniczeń i że powinienem się tym cieszyć. Nic nie zadziałało. Wstrząs emocjonalny i efekt braku kofeiny z powodu postu zniszczyły wszelkie wewnętrzne źródła, jakie mogłem mieć. Mój mózg, mimo swojej słynnej wrodzonej wyższości, nie rządził sercem, ani żadną inną częścią mnie. Odmówiłem modlitwy jak zombie i zdjąłem tefilin i talit. Wzdrygałem się na myśl o powrocie korytarzem na moje miejsce i przez moment rozważałem możliwość przeczołgania się, aż zdałem sobie sprawę, że i tak wszyscy by mnie zobaczyli.
Zgarbiłem się, wbiłem wzrok w ziemię i szybko przeszedłem korytarzem. W kabinie było cicho i dosyć ciemno. Oczywiście zaczęła się projekcja filmu w samolocie. Spojrzałem na ekran i cud, który napotkały moje oczy, wbił mnie w ziemię. Na ekranie widać było Żydów, dziesiątki Żydów, wszystkich modlących się w talitach i tefilin. Nie mogłem się otrząsnąć. Stałem i patrzyłem, aż ten wyjątkowy obraz przeszedł w inną scenę, a wtedy ruszyłem na miejsce. Film, którym jak się później okazało był „Śpiewak jazzbandu”, widocznie wywarł też duże wrażenie na pozostałych pasażerach.
W drodze na miejsce przykuwałem uwagę, ale było to zupełnie inne zainteresowanie niż to, które wzbudziłem godzinę wcześniej. Spojrzenia pełne były podziwu i szacunku. Ludzie kiwali do siebie głowami ze zrozumieniem i uśmiechali się. Zobaczyłem, jak jakaś kobieta wskazuje na mnie i tłumaczy coś swojemu małemu dziecku. Ludzie siedzący przy przejściu mówili mi dzień dobry, a jeden mężczyzna nawet wstał. Kiedy dolecieliśmy na miejsce, poprzednio niemiłe stewardessy z uznaniem pytały mnie o komfort podróży.
Byłem pełen zdumienia, satysfakcji i wdzięczności. Było mi też bardziej niż trochę wstyd za siebie. Wszechmogący nie wyreżyserował i nie wystawił tej wspaniale zaaranżowanej komedii pomyłek tylko po to, aby poinformować 300 osób o Swojej wiecznej i nieskończonej obecności. Zdaje się, że trzysta pierwszy pasażer, czyli ja, również potrzebował poważnej lekcji co do tej absolutnej prawdy.
Pomyślałem o Rebe z Kocka. Gdy był dzieckiem, ktoś żartem powiedział mu: „Mendel, dam ci grosz, jeśli mi powiesz, gdzie jest B-g”. Chłopiec odpowiedział: „Dam ci dwa, jeśli mi powiesz, gdzie Go nie ma”.


udostępnij