Sukot w Woroneżu
r.Opowiada Rebecin Brynie Stiefel
Przez dwadzieścia pięć lat spędzałam święto Sukot, jedząc posiłki w suce. Mogę powiedzieć, że zawsze uwielbiałam ten egzotyczny zapach palmy, który przenika całe święto, zawsze lubiłam poszturchiwanie łokciami i przeciskanie się między krzesłami, których nie da się uniknąć w suce wypełnionej do granic możliwości, tak samo jak uwielbiałam deszcz, który studził i rozwadniał naszą zupę lub inne posiłki. Nie mogę jednak powiedzieć, że doceniałam samą sukę. Była to micwa, która sama się wypełniała. Sukę budowali nam wynajęci do tego pracownicy, liściaste gałęzie które przykrywają sukę, zamawiane były przez mego ojca i również przez niego umieszczane z namaszczeniem na jej górze. Nawet gdy brałam bezpośredni udział w przybiciu jednego czy dwóch gwoździ w jednoosobowej suce, którą zbudował mój mąż w pierwszym roku naszego małżeństwa, nie mogę powiedzieć, ze zadałam sobie jakiś specjalny trud w jej zbudowaniu.
Widziałam, przeżyłam wiele Sukot w swym życiu - suki, które pojawiają się w moim rodzinnym mieście, maleńkie suki zbudowane na dachach bloków mieszkalnych w Jerozolimie, suki płynące kanałami w Wenecji oraz ze smakiem udekorowane suki z systemem grzewczym i klimatyzacją. Ale pewnego roku w końcu miałam swoją własną sukę.
W dużym mieście w środku Rosji Święto Sukot i suki są mało popularne. Mieszkanie w bloku praktycznie uniemożliwia zbudowanie suki. Miesiącami zastanawialiśmy się, co zrobimy, gdy nadejdzie czas jej zbudowania. Nasz budynek nie ma prywatnego parkingu, a przy tym jest wysoki na dziesięć pięter, więc nie było co nawet myśleć o wybudowaniu suki na nie ogrodzonym dachu. Suka na ulicy - mimo że przez chwilę wydawało się, że jest to dobrym pomysłem, nie przetrwałaby dłużej niż tę wspomnianą chwilę. Krótko rozważaliśmy postawienie ruchomej suki na ciężarówce i zaparkowanie jej gdzieś na czas święta, ale obawialiśmy, że spotkałby ją taki sam los jak sukę na ulicy. Poza tym chcieliśmy mieć prawdziwą sukę, do której ludzie mogliby przychodzić, by zjeść zupę (zimną) i siedzieć długimi godzinami, śpiewając i snując opowieści. Ciężarówka jakoś nie spełniała tej roli.
Zabraliśmy się do pracy i daliśmy wszystkim naszym znajomym zadanie znalezienia domu do wynajęcia na okres świąt. Sam dom nie miał znaczenia, ważny był ogród. Potrzebowaliśmy miejsca na zbudowanie suki, która nikomu by nie przeszkadzała przez osiem dni. Nikt nie znał nikogo, kto byłby właścicielem domu i był przy tym skłonny wynająć go na dwa tygodnie. Nasz przyjaciel, agent nieruchomości, szczerze powiedział nam, że nie sądzi, byśmy coś znaleźli i wiedzieliśmy, co dokładnie ma na myśli. Znalezienie domu dla nas samych zajęło nam miesiące, tymczasowy dom dla suki w centrum miasta to było proszenie o zbyt wiele. Zastanawialiśmy się dokąd pojedziemy, gdy będziemy musieli wyjechać na święta. Izrael? Europa? Szukaliśmy w internecie biletów, ale jeszcze niczego nie kupowaliśmy. Mieliśmy nadzieję - może jutrzejszy dzień przyniesie nam naszą sukę?
W nocy po Jom Kipur, gdy według zwyczaju należy zacząć budować sukę lub co najmniej zacząć o tym rozmawiać, znaleźliśmy naszą sukę... Znajomy, który przyszedł po chałę, by zakończyć nią post powiedział, że zadzwoni jutro do swojej znajomej. Mieszkała ona w małym domu, około godziny piechotą od centrum miasta. Dziadek męża jej siostry był Żydem. Może zgodzi się wyprowadzić na tydzień, żebyśmy mogli zbudować sukę w jej małym ogrodzie i tam obejść nasze swięto. Dzień czy dwa później dostaliśmy wspaniała wiadomość – kobieta zgodziła się, za określoną sumę. Ale nam to nie przeszkadzało – mieliśmy swoją sukę!
Przez dwa ostatnie dni przed Sukot mierzyliśmy, kupowaliśmy, budowaliśmy, cięliśmy i dźwigaliśmy do późnych godzin nocnych. Mieliśmy zbyt mało czasu, by zamienić ze sobą choćby słowo, gotując w naszym mieszkaniu, szukając sechachui, przewożąc go do domu, zapraszając gości i pakując się. Punktem kulminacyjnym całej akcji było czekanie na taksówkę przed naszym mieszkaniem z niemowlęciem na ręku, walizkami i garnkami, by przeprowadzić się do "nowego domu" przed rozpoczęciem Święta. Dotarliśmy kilka minut przed czasem, a na miejscu czekali już na nas ludzie, którzy przyszli po swoje lulawimi, etrogim, by odmówić nad nimi błogosławieństwo w Święto. Ale tej nocy, gdy zapadła ciemność, zasiedliśmy w naszej suce wraz z gośćmi, którzy byli w suce po raz pierwszy w życiu. Nasi goście mówili o atmosferze "nie z tego świata", którą się tam odczuwało. I ja musiałam się zgodzić, że mimo iż słyszałam wiele historii o sukach budowanych na Syberii i nawet o suce wybudowanej w obozie koncentracyjnym przez dziadka mojego własnego męża, jednak nigdy nie doświadczyłam prawdziwej radości tego Święta.
Tego roku nie potrzebowałam filozofii ani mistycyzmu, by wytłumaczyć na czym polega radość z suki. Odczuwaliśmy ją w ciągu trwania całego święta, gdy zwracaliśmy się do naszych gości, którzy zawsze wchodzili do naszej suki z tym samym pytaniem na ustach: „Znamy już historie Pesach i rozumiemy o co chodzi w Rosz Haszana i Jom Kipur, ale co to jest Sukot?”.
W Sukot przypominamy sobie jak szliśmy przez pustynię przez czterdzieści lat i jak B-g się o nas troszczył. Mówiąc prosto, B-g nami się opiekował i nadal się opiekuje i pamiętamy o tym, opuszczając nasze domy i siedząc w suce. I my też tak robimy. Nawet jeśli nie mamy gdzie się podziać i gdzie mieszkać w tym mieście wrogo nastawionym do suk. B-g też się tym zajmie. I to jest piękno sukii coś, co warto opiewać.